Ghana


"Nie podążaj tam gdzie wiedzie ścieżka. Zamiast tego pójdź tam gdzie jej niema i wytycz szlak"

Ralph Waldo Emerson

Zastanawiam się nad tytułem tej wycieczki, może później przyjdzie mi coś do głowy. Tym razem przygotowania do wyprawy składały się z kupienia w ostatniej chwili biletu z Barcelony do Accry a następnie paniczne szukanie lotu do rzeczonej Barcelony. Ten kierunek kusił mnie od dawna, tym bardziej że jedno z dużych polskich biur podróży od wielu lat bezskutecznie starało się uruchomić ten kierunek. Z tego co wiem istniał on jedynie formalnie w ofercie biura i nie był nigdy zrealizowany, prawdopodobnie samo posiadanie takiej propozycji miało podnosić prestiż firmy. Przyznam tez że kilka razy rozmawiałem z podróżnikami gdzieś w Afryce Zachodniej o Ghanie. Ich opowieści nie opiewały w fakty a jedynie w zasłyszane opowieści zaczynające się od słów „ponoć …..”. Więc kusząca tajemnica miejsca nadal nie odkrytego przez biura turystyczne oczekiwała na mnie. Zresztą nie tylko Ghana, cały rejon nadal jest białą plamą na turystycznych mapach, co czyni go atrakcyjniejszym. Nie znam przyczyn owej plamy, może konflikty które dawno temu minęły, ebola i pokłosie strachu przed nią. Nie będę szerzył plotek które krążą wśród podróżników, ale może coś w tym jest że korporacje górnicze starają się z całych sił trzymać ten region w zapomnieniu. To obszary występowania nieeksploatowanych nadal zasobnych złóż, nie tylko złota czy diamentów wiec walka o dostęp do nich trwa. Oczywiście nie wśród mieszkańców oni są tylko przeszkodą dla firm wydobywczych, więc pożądane jest by region się nie rozwijał i tkwił w zapomnieniu tak przez media jak przez turystów. Zresztą polecam bardzo znany film „Krwawy diament” oraz dziesiątki dokumentów poświęconych tej tematyce i Afryce zachodniej. Ergo, może nie odkryły go korporacje turystyczne inne natomiast zdecydowanie tak. Podobnie jak w przypadku każdej innej wycieczki przygoda zaczyna się w kolejnym europejskim mieście. Tym razem padło na miasto słynące z architektury Gaudiego i paelli. Przyznam że Barcelona nie kusi mnie pastelowymi odcieniami i bajkowymi kształtami budowli, zresztą jedyna bajka jaka mi się z nimi kojarzy to Plastusiowy Pamiętnik. Co innego paella, szczególnie z owocami morza, to przekonuje mnie całkowicie do południowej Hiszpanii czy raczej Katalonii jak woleli by to widzieć mieszkańcy. Jak zazwyczaj starałem się zorganizować lot tak by spędzić około 12 godzin na zwiedzaniu skrawka Europy i ruszyć w dalszą drogę późnym wieczorem. Czas nie okazał się stracony, choć nie zauważyłem postępów w budowie największej świątyni świata, paella kosztuje tyle co tygodniowe wyżywienie w Afryce to na pewno przebycie kilkunastu kilometrów pieszo poprawiło kondycję. Tak więc uboższy o kilkaset euro mogłem wracać na lotnisko by kontynuować podróż.






Ghana leży nad Zatoką Gwinejską co sprawia że można zaplanować chwilę odpoczynku z widokiem na ocean a raczej na zatokę. Muszę jednak przestrzec by z wypoczynku nad oceanem nie zrobić clou programu. Zatoka jest bardzo zanieczyszczona, w Accra (stolica Ghany) zobaczymy fale śmieci sięgające po horyzont. Biedne państwa regionu nie potrafią sobie z tym problemem poradzić. Powody zjawiska nie leżą tylko w gospodarce komunalnej miast portowych Afryki. Ocean pozbywa się lżejszych elementów w zatokach, owe lżejsze elementy w wodzie są efektem pozbywania się ich przez statki i bynajmniej nie są to kutry rybackie z banderą tych państw. Więc typowe zjawisko fizyczne działa na niekorzyść mieszkańców i na korzyść firm które doskonale znamy z drogich reklam w TV, ale jakoś w nich nie umieszczają sposobu pozbywania się śmieci a jedynie piękne modelki. Ja jednak nie miałem wyjścia, lotnisko międzynarodowe znajduje się w Accra która jest jednocześnie miastem portowym. Jest to chyba najnowocześniejsze miasto w Afryce jakie widziałem, a właściwie posiada kilka przecznic o który tak pomyślałem. Pozostała jej część jest już typowym Afrykańskim miastem pełnym biednych dzielnic,  gwaru, chaosu i koloru. Nie skupiałem się jednak na mieście, starałem się jak najszybciej z niego wydostać i znalazłem mały hotelik jakieś 40 km na zachód od niej. Miałem wiele podróży już za sobą, wiele z nich do krajów Afryki Zachodniej jednak Ghana potrafi zaskoczyć. Pierwsze co można spostrzec to to, że nie istnieje zaplecze turystyczne poza Accra. Na szlaku liczącym niemal 1500 km napotkałem tylko jednego Europejczyka więc ma to uzasadnienie, po co budować hotel dla dwóch osób :). Owym jedynakiem był globtroter z Niemiec, pozdrawialiśmy się mijając kilkukrotnie w miejscach które opiszę poniżej. Gdyby nie jego broda przyrzekł bym ze widzę jego uśmiech który podobnie jak mi nie znikła z twarzy przez cała wyprawę.


Brak innych turystów zupełnie mi nie przeszkadzał, bardziej problemy ze znalezieniem hoteli czy restauracji. To jednak z założenia nie miała być wycieczka po "Krupówkach" więc to też nie stanowiło problemu, tym bardziej że jak zawsze w Afryce można polegać na życzliwości jej mieszkańców. Po nocy w hoteliku pod Akrą pora ruszać w drogę. Pierwszym przystankiem było Kumasi. O mieście wiedziałem tylko tyle że posiada około 1,5 mln mieszkańców i jest typowym miastem górniczym. Podróżowanie po Ghanie nie stanowi problemu, ma rozwinięty transport autobusowy, to bardzo wygodne i nowoczesne busy kursujące na dłuższych trasach nazywające się VIP-BUS. Niemal jak w Europie, niemal i kompletnie inaczej. Ludzie nie są nadęci, nie mają jakiś stref komfortu, są przyjaźni i życzliwi a jak we wszystkim w Afryce efekt końcowy jest sumą chaosu i gwaru. Zaraz po ruszeniu, zaraz po tym gdy autobus opuścił jakiś nawiedzony szaman sprzedający tajemnicze lekarstwa dobre ponoć na wszystkie dolegliwości, kilka kobiet siadło na podłodze i poczęło jeść kolację. Dlaczego siadły na podłodze? a no dlatego by nie przeszkadzać innym, tam też nakarmiły swoje dzieci które zaraz potem usnęły. Najpopularniejszym daniem jest ryba z rusztu zazwyczaj tilapia podawana z ostrymi sosami lub typowe angielskie danie - ryba z frytkami (prawdopodobnie pozostałość po anglikach, na szczęście jedyna). Przyznam że to najlepsze co jadłem w Ghanie, oczywiście myślę o tilapii. Na pewno to najlepsza ryba jaką jadłem kiedykolwiek, a może faktycznie byłem bardzo głodny, tak czy inaczej polecam do skorzystania z przydrożnych knajpek a ocenicie sami. Zatrzymam się tu na chwile przy temacie kobiet. W Ghanie panuje matriarchat, to znaczy że kobiety mają ostatnie i decydujące zdanie w podejmowaniu decyzji jakie zapadają tak w rodzinach jak i życiu lokalnych społeczności. Faktycznie jest to odczuwalne na każdym kroku. Możemy się targować w sklepiku ze sprzedawcą, a on jest nawet skłony opuścić nam cenę do czasu gdy inicjatywę przejmie jego żona, negocjacje padają a cena jest stała i nie podlega dyskusji a i tak należy się cieszyć że nie wzrosła. Często widzimy młodzieńców opiekujących się młodszym rodzeństwem czy robiących inne czynności przy jakich w innych rejonach Afryki spotkamy wyłącznie kobiety. Kontrastuje to z ich ubiorem, jak już pisałem młodzież w Afryce bezkrytycznie importuje modę z Europy czy z USA, widok więc młodzieńca ubranego jak gangster z podrzędnych dzielnic Nowego Jorku z maczetą przy boku w roli niani jest dość .. hmm.. zaskakujący. Tym bardziej że ten dość abstrakcyjny strój rapera z domieszką gangstera nie do końca pasuje do przyjaznych twarzy pełnych pokory i szacunku do innych. Mieszkańcy Ghany są dość asertywni, więc nie polecam robienia im zdjęć bez wyraźnego pozwolenia a już na pewno nie kobietom. Wrócę już do busa, bo właśnie panie skończyły jeść a ich pociechy śpią w najlepsze, więc znów usiadły na swoich miejscach. Droga przebiega przez gęste lasy pełne bananowców i palm, wije się przez malownicze wzniesienia, jest też często grodzona przez patrole wojska o których też już wspominałem w innej części bloga. Oczywiście nie ma stacji benzynowych czy toalet ale dżungla daje wszystko jak mawiają Indianie z Amazonii, słowem tu poznacie być może nowe pojęcie „busz toilets”. Kumasi faktycznie to miasto górnicze, pełne starych na wpół zniszczonych kamienic pamietających zapewne próby kolonizacji. Pierwsze wrażenia są niesamowite, zapierające dech. Nie jest to spowodowane jakąś specjalną architekturą czy geografią miasta. Mimo że tak daleko od oceanu znajdujemy się na morzu, morze ludzi przelewających się przez uliczki miasta. Całe niemal przypomina targowisko gdzie kupić i sprzedać można wszystko. Poszukiwacze złota, górnicy, rolnicy wymieniają się towarami, handlują i załatwiają swoje interesy. Przedzieranie się przez tłumy nie jest irytujące, to niesamowite doznanie, wiele razy traciłem orientacje szukając jakiegokolwiek miejsca do przenocowania czy jakiejś restauracji. Nie jest to wcale proste ale na szczęście mieszkańcy są tak pomocni ze niemal co 200 metrów przejmował mnie kolejny tubylec i kierował przez miasto do jednej z nielicznych knajpek (zdaje się nazywała się Sabina). Oczywiście przyjmują że biali nie jedzą tego co oni i prawdopodobnie knajpek lokalnych z o wiele lepszym jedzeniem minąłem dziesiątki. Ghańczycy są bardzo powściągliwi, mili, grzeczni, uczynni ale nie pokazują emocji. Turysta z Europy mimo że jest nieczęstym zjawiskiem nie wzbudza sensacji, są bardzo dumnym narodem i nie starają się traktować przybyszy jakoś szczególnie inaczej. Nie zgadzają by traktować ich jak eksponaty czyli na robienie zdjęć, należy to uszanować, powtórzę przestrogę ponownie - Afryce Zachodniej nie tylko w Ghanie nie robimy zdjęć bez pozwolenia, zresztą ta zasada powinna być przestrzegana wszędzie. Ghana nie jest też szczególnie tania, ich walutą jest Cedi i w przeliczniku 1 Cedi to około 1 PLN. Ceny niemal większości produktów też są zbliżone do europejskich, no może poza taksówkami czy owocami które rzeczywiście są tańsze. A wracając do Kumasi, po nocy w całkiem słusznym hoteliku znów jestem w busie i właśnie zmierzam na północ do Parku Narodowego Mole. Pokój hotelowy kosztował około 40 PLN i poza faktem że nie posiadał klucza a właściwie zamka w drzwiach był niemal europejskich standardów. Jak zawsze śniadanie oczywiście przekraczało standardy nawet całkiem dobrych hoteli w Polsce, ale to pozostawię jako niespodziankę która mam nadzieje mile zaskoczy każdego kto się tam uda. Chyba że ktoś nie lubi świeżych mango, bananów, ananasów na śniadanie oczywiście jako dodatku do innych potraw, wtedy może poczuć się rozczarowany, np. że jednak nie dostał chleba ze smalcem. Wracamy jednak do drogi w kierunku Mole.
w końcu bramy Mole i hotel w tle   

Tym razem trasa jest dłuższa, autobus przemierza ją wieczorem i całą noc zatrzymując się co kilka godzin na przystankach oświetlonych pochodniami, gdzie można kupić coś do jedzenia (ale nadal nie chleb ze smalcem). Jeśli natomiast chodzi o toalety na owych przystankach to ja już wolę rzeczony busz. Droga jednak szybko mija i po obejrzeniu kilkunastu a może kilkudziesięciu odcinków jakiegoś lokalnego serialu w autobusowym TV dojechałem, dojechałem z postanowieniem że nigdy ale to przenigdy nie zobaczę już więcej jakiegokolwiek serialu w TV i wypisuje się z fanpage M jak miłość ;). Mole faktycznie jest pięknym miejscem, choć dostanie się do niego nie jest proste, poza busem z TV musiałem jechać jeszcze 2 godziny taksówką, a raczej z kimś kto stwierdził że może mnie tam zawieść za 20 dolarów i paczkę Marlboro. Park już nie obfituje w las równikowy jak droga do niego a jest porośnięty buszem. Miejsce jest o wiele gorętsze jak Accra czy Kumasi, w końcu zmierzałem w kierunku zwrotnika więc to naturalne. W parku możemy odpocząć, przejechać się na typowe safari a nawet co jest nieczęste w Afryce iść na nie piechotą. Warto jednak było przebyć tę drogę i dzięki uprzejmości Afrykanów dotrzeć na miejsce. Piszę po raz kolejny o ich życzliwości więc może przytoczę przykład. By dostać się do z Larabanga (to miasteczko obok Mole) do Tamale, kolejnego punktu na trasie wyprawy trzeba skorzystać z taksówki. Dzieli te miejsca jakieś 140-180 km ale za 30 dolarów po zbiciu ceny ze 100 możemy tam spokojnie dojechać. Taksówkarz częstował jajkami (o których zdaje się już pisałem) bo stwierdził że na pewno jestem głodny, a gdy ustaliliśmy łamaną kompilacja zwrotów angielskiego że muszę wymienić pieniądze oraz szukam busa do Accra, począł wydzwaniać po znajomych. W ten sposób miałem zarezerwowane najlepsze miejsce w busie, a dolary wymienione po dużo lepszym kursie jak w kantorze. Niestety nie zagwarantował braku serialu w autobusowym TV i dokończyłem oglądać sezon zdaje się komediowego filmu. Na koniec stwierdził że w sumie to on mi da jeszcze rabat z owych 30 dolarów, a pozostałe usługi były naturalną grzecznością i dbaniem o gości w jego pięknym kraju. Tu należy opisać ze taksówka to około 20 letni wrak samochodu, a sam właściciel zapewne ledwo mógł wykarmić dużą rodzinę. Oczywiście bagaż przekazał kierowcy busa i kazał mu dbać o to bym wsiadł na czas, a on miał zwracać uwagę na plecak z czego i kierowca i pracownicy dworca starali się wywiązywać bardzo sumiennie. Byłem więc częstowany woda w foliowych woreczkach a mój bagaż był traktowany jak ładunek zawierający porcelanowe wazy i odkładany tak by nie został przygnieciony jakoś szczególnie przez inne pakunki, oczywiście bezskutecznie. Zresztą to było bez sensu, mój plecak wytrzyma wszystkie warunki a zawartość to w większości kurz z domieszką ubrań. Tak też znów pozostała mi podróż do Accra i pora powrotu przez Plastusiowe miasto do Polski. Droga do Accra trwała około 12 godzin a okolica zmieniała się za oknem z buszu przez dżungle aż po widok zatoki pełnej opakowań jednorazowych. Wspólne podróżowanie z mieszkańcami daje nam możliwość poznawania ich, obserwowania ich zachowania czy relacji między nimi. Tu zastanawiałem się czy nie opisać moich spostrzeżeń ale może kiedyś uzupełnię to miejsce opowieściami o ludziach jakich spotkałem, o przerażonym chłopcu w samolocie do Europy który ze strachu całe 8 godzin ściskał z całych sił fotel, o tym jak wielu z mieszkańców jest zagubionych przy zderzeniu z europejską kulturą choćby przez fakt analfabetyzmu, czy o dziewczynie z busa która pierwszy raz opuściła Tamale i jechała do Accra. Może kiedyś, choć cokolwiek bym nie napisał nie odda to emocji które można zauważyć, mieszanki pokory, uczynności, szczerości wyniesionej z rodzinnych domów gdzie stanowi podstawę egzystencji w małych społecznościach przy zderzeniu się z pewnymi siebie często bezczelnym zachowaniem tzw. cywilizowanych ludzi. Ghana to bardzo różnorodny kraj szczególnie religijnie, gdzie na południu mieszkają chrześcijanie a na północy muzułmanie z największym meczetem jaki do tej pory widziałem. Nowoczesne miasto sąsiaduje z lepiankami przedmieść, a brak wylewności mieszkańców kontrastuje z uczynnością. Jak więc nazwę wyprawę, chyba słowami piosenki „morze ludzkich serc”.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz